- Jestem pasażerką Przewozów Regionalnych i codziennie dojeżdżam do pracy do Wrocławia pociągiem. (…)Teoretycznie pociąg ze stacji Pęgów odjeżdża o godz. 6.01. Na stacji Mikołajów powinien być o 6.25. O godzinie 6.45 powinnam już siedzieć przy biurku w pracy. Teoretycznie. W praktyce pociąg nigdy jeszcze nie przyjechał punktualnie. Opóźnienia do 10 min PKP nawet nie zauważa i my też, pasażerowie, cieszymy się, że przyjechał prawie "punktualnie" – skarży się „Gazecie Wyborczej” czytelniczka.
- Nieważne, że na Osobowicach (planowy przyjazd 6.15) tłum podróżnych ćwiczy biegi przełajowe przez tory i płotki (skomunikowany autobus przyjeżdża o 6.24) - minuta sprintu i kilka skręconych kostek jest niewielką ceną za punktualne przyjście do pracy – mówi „Gazecie Wyboczej” pasażerka. - Gorzej, że zwykle opóźnienie sięga 15, 20, 25 minut. W tym tygodniu pociąg ani razu nie przyjechał w miarę "punktualnie". A opóźnienia sięgały 30 min – dodaje.
Kobieta skarż się, że przewoźnik problemu nie widzi, a podróżni nie mogą składać reklamacji żądać zwrotu części pieniędzy.
- Trasa Wrocław - Poznań jest remontowana. Tylko dlaczego co trzy miesiące zmienia się rozkład jazdy "dostosowujący" rozkład jazdy do remontu? Ktoś przecież bierze odpowiedzialność za przygotowanie takiego rozkładu, godziny odjazdu pociągów są zmieniane. Tylko że mam wrażenie, że nikogo oprócz pasażerów nie obchodzi, że pociąg się spóźnia – skarży się „Gazecie Wyborczej” czytelniczka.- Tylko my, pasażerowie, notorycznie spóźniamy się do pracy – podkreśla kobieta.
- Poranne spóźnienie skutkuje tym, że pracując osiem godzin, nie jestem w stanie zdążyć na pociąg powrotny po godz. 15. Muszę czekać godzinę dłużej, do 16. To godzina zabrana mi przez PKP. Zabrana z mojego życia, z czasu dla rodziny i dla siebie. Tę godzinę mogę wycenić i są to pieniądze wyrzucone w błoto czy raczej rzucone pod pociąg – podkreśla w rozmowie z „Gazetą Wyborczą” pasażerka. - Pozostaje więc tylko znowu wsiąść w auto i dołączyć do wrocławskiego korka – dodaje.
Więcej